sobota, 6 kwietnia 2013

Don't You Cry Tonight... rozdział 40.


Punkt widzenia Michelle, następny dzień.
Nigdy bym siebie o to nie podejrzewała, ale poszłam do domu matki Alice, mając przy okazji nadzieję, że nie przeszkodzę jej w zajęciach.
Joan z uśmiechem otworzyła mi drzwi. Przywitałam się grzecznie, jak przystało na wyrzutka społeczeństwa. Zaprosiła mnie do środka - skorzystałam, choć nieśmiało. Przytaszczyłam swoje bagaże, a potem zostawiłam je na korytarzu. Kobieta pomogła mi się uporać z kurtką (mam nadzieję, że to była uprzejmość!) Podążyłam za nią do kuchni. Usiadłam na wskazanym przez nią krześle.
- Może kawy, herbaty, piwa? - pytała uprzejmie.
- Ja tu tylko na chwilę, mam do Pani prośbę... - zaczęłam niepewnie.
- Może kawy...? - nie dawała za wygraną. Przy tym spoglądała na mnie z uwagą.
- No dobrze, kawy - odparłam, aby mieć święty spokój. Joan swobodnie przeszła do tematu Alice (głównie jej ciąży), wyraźnie unikając mojego błagalnego zwrócenia uwagi na główny cel mojego przybycia. Można i tak.
Po paru minutach trzymałam kubek z gorącym płynem w dłoniach. Ośmieliłam się przerwać jej monolog na temat niemoralności Duffa. Wzruszyłabym się, gdyby mówiono o Vincu. W przeciwieństwie do tego gnoja przyszły tatuś to potulny baranek. Zapytałam ją o to, czy nie mogłaby mnie dziś zawieźć na lotnisko. Miałam za trzy godziny samolot.
- Oczywiście, żaden problem - uśmiechnęła się.
- Naprawdę, jestem pani wdzięczna! - nie kłamałam. Rozradowana kobieta żwawo pomknęła do pokoju obok, szukając swojej torebki. Znając życie, będzie ona wyładowana po brzegi różnymi pierdołami, ale dziś to mi nie przeszkadzało. Mogła mieć przy sobie nawet paralizator, a mnie to by nie poruszyło.
Dopiłam kawę do końca, myśląc o tym, co zastanę w Londynie. London Calling - zanuciłam, uśmiechając się nieznacznie.
- Na co czekamy? Ruszajmy! - zawołała Joan, chętna do pomocy. Zazdroszczę Alice, że ma taką matkę.
Wstałam z miejsca, umyłam kubek i poszłam za moją wybawczynią.
Minęło kilka chwil przekładania bagaży do bagażnika, siedzeń, i gdzie popadnie, po czym mogłyśmy tylko ruszyć w drogę. Pogoda jest na tyle piękna, że odczuwanie niechęci przed dłuższą trasą było praktycznie niemożliwe.
Siedziałam obok kobiety. Zadawała mi pytania, na które wolałabym nie odpowiadać, ale nie miałam siły jej przerywać. W zasadzie na każdą kwestię udzielałam informacji w sposób wymijający. Dobił mnie fakt, że jej nic nie zrażało, uśmiechała się ze zrozumieniem. Przyznaję, że pomyliłam się co do niej.
Zatonęłam po pewnym czasie w swoich myślach.
- Hej, słyszysz mnie? Dlaczego wracasz do Londynu? - wytrąciła mnie tym pytaniem z nurtu.
- Potrzebuję odpoczynku - uśmiechnęłam się słabo.
- A czy jest jakieś drugie dno? - spojrzała na mnie znacząco. - Czy może coś między Tobą i Axlem się zepsuło?
Jak na prawnika nie była zbyt dyskretna. Zaśmiałam się cicho.
- Niczego między nami nie było - mówiłam, będąc pewną tego, co chcę przekazać. Wyglądało na to, że Joan nie uwierzyła.
- Ładnie razem wyglądaliście... - westchnęła.
Od tego momentu przemilczałyśmy całą drogę. Zamknęłam oczy, aby nie myśleć o chłopaku zamierzającym się żenić. Może już są po ślubie. Wszystkiego najlepszego, Erin Rose - pomyślałam, odpływając do krainy marzeń o spokoju.

Perspektywa Axla.
Siedziałem na kanapie, czytając kolejny marny magazyn. Jak jeszcze raz napiszą coś o tym pieprzonym Vinniem, to chyba pozwę redakcję o rychłe usuwanie choćby pierwiastka inteligencji przeciętnego czytelnika... - pomyślałem, przeglądając dalej. Przez oczy przemknęło mi zdjęcie Michelle, która widocznie odpychała Vince'a. On trzymał ją za bluzkę. Doprowadziło mnie to do skoku ciśnienia. Ech, Michelle...
Rozmyślania i lekturę przerwała mi śliczna kobieta ubrana w niebieski szlafrok. Usiadła ona obok mnie. Widocznie czekała na to, aż skończę czytać. Odłożyłem pismo. Uśmiechnąlem się do niej. Usiadła tak, abym mógł bez żadnego przekręcania głowy patrzeć jej prosto w oczy.
- Erin, mam do Ciebie prośbę.
- Słucham, Axelku...? - objęła mnie delikatnie, bawiąc się kosmykiem moich włosów. Miałem wielką ochotę ją pocałować, ale coś mnie powstrzymywało. Uległem przeczuciu. Zacząłem rozmowę.
- Teraz nie mam za bardzo czasu na organizację ślubu i tym podobne... - zerknąłem na twarz dziewczyny. Mina jej zrzedła, jednak zachowała milczenie, wlepiając we mnie wzrok. - Wiesz, trasa, koncerty, pisanie muzyki... - wyliczałem. Erin ku mojemu zaskoczeniu kiwała głową ze zrozumieniem. Aż wytrzeszczyłem oczy.
- No co? - zapytała moja narzeczona, zmieniając grymas twarzy na ten "zaczepny".
- Nic takiego. Różyczko - uśmiechnąłem się. Pocałowała mnie w policzek, błądząc swoimi palcami po moim torsie. Chwyciłem ją za tą rękę, odciągając ją od mojego ciała. Erin spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Już Ci się nie podobam, tak? - odsunęła się. Nie mogłem jej zranić, zerkała na mnie tak błagalnie... wzbudzała współczucie. To fakt.
- Przełożmy ślub na kwiecień! Proszę! Inaczej się nie wyrobię z trasą! - poprosiłem błagalnie, parodiując Michellowatą minę zbolałego pieska.
- To na pewno trasa tak Ci przeszkadza w ożenieniu się ze mną? - spytała podejrzliwie, patrząc z wyrzutem na moją twarz. Zarumieniłem się.
- Tak, tylko i wyłącznie trasa - wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Przybliżyłem się do dziewczyny, aby ją cmoknąć w policzek, jednak ta powstrzymała mnie szybkim zatkaniem moich ust dłonią.
- Czy to nie czasem przez Michelle? - to było prędzej stwierdzenie faktu niż pytanie. Poczerwieniałem jeszcze bardziej, o ile się da.
- Nie! O czym mówisz? - rechotałem jak głupek. Erin zaproponowała, abyśmy poszli do mieszkania Alice i spotkali się z Chelly.
- NIE! - szybko zaprotestowałem. Nie chciałem, aby Erin dowiedziała się o wyjeździe dziewczyny. Sam się martwiłem o nią, jednak wolałem, kiedy nikt nie wie o moich "słabościach".
- A dlaczego? Chodźmy! - zachęcała mnie, ubierając się w swoje ulubione dżinsy.
- Jest chora, bardzo, bardzo chora! - przeszkodziłem Erin w trasie, stając na przeciwko niej. Zaniosłem ją do łóżka, cały uśmiechnięty dla niepoznaki. - Bardzo chora... - pocałowałem namiętnie przyszłą panią Rose, napierając na nią ciężarem swojego ciała. Westchnęła z rezygnacją.
- No dobrze, przełożmy... - odwzajemniła pocałunek. Prędko pozbyłem się jej spodni, po czym daliśmy się ponieść namiętności.
Przestałem racjonalnie myśleć. Cały świat jakby się rozpłynął pod wpływem jej dotyku. Podczas gdy jej ręce błądziły po moim ciele złapałem się na tym, że moja wyobraźnia płata mi figle. Miałem wrażenie, że to Michie całuje mnie i szepcze do ucha miłosne wyznania. Przed oczami wirowała jej postać jęcząca z rozkoszy, którą jej dawałem. To znaczy, którą dawałem Erin. Mojej przyszłej żonie. Jasna cholera... Co ja najlepszego wyprawiam?! Uświadomiłem sobie, że jestem dupkiem, bo mimo wszystko nie przestałem doprowadzać Erin do szaleństwa. Wreszcie opadłem zmęczony na poduszkę przytulając się do jej nagich pleców.
- Dobranoc, Axl - cmoknęła mnie w policzek.
- Dobranoc, Michelle - odpowiedziałem, zasypiając.
- Że kto?! - podniosła głos.
- Yy, Erin! Dobranoc, Eeeee-riiiin! - zawołałem śpiewnie.
- Dupek! - krzyknęła na mnie. Byłem wstrząśnięty. Ona gwałtownie wstała. Ruszyłem za nią.
- Jak mnie nazwałaś?! - wrzasnąłem jeszcze głośniej niż dziewczyna.
- Przepraszam, misiu, poniosło mnie... - spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Coś mi tu nie pasowało. Kto normalny wytrzymałby z takim napalonym świrem jak ja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz