wtorek, 5 marca 2013

Don't You Cry Tonight... rozdział 32.

Ale tu cicho i pusto... czy jest tu w ogóle ktoś zainteresowany? Może macie jakieś sugestie dotyczące naszego pisania? Z góry dzięki. Amy.
________________________________________

Dwa dni później.

- Nie ma to jak wolność! - okręciłam się z radością wokół własnej osi. Szliśmy całą grupą do Whiskey A GoGo, aby uczcić nasze wyjście z kicia. Już wyjaśniam, co się stało z Vincem. "Nasze" - oznacza, że tatuś się wszystkiego wyparł, a Vince'a uniewinniono.
- Zgadzam się! - poparł mnie chłopak idący obok mnie, a następnie dał mi całusa w policzek. Uśmiechnęłam się do Alice.
- A czy z dzieckiem wszystko okej? Axl mi meldował, że prowadzisz się jak wzorowa mamusia - tu już warknęłam w kierunku Rudego, który szedł ze swoją cizią. Ona z kolei kłociła się z Adlerkiem o kawałek drogi "Nie, kurwa, weź swoją tłustą dupę, bo ja idę! Twoje miejsce jest na ulicy! już, już!". Boże... czemu ten pojeb musi z nami się wlec w każdy zakątek tego pieprzonego świata?! Nieważne. Niech się Axl nacieszy pustaczkiem, może kiedyś mu się znudzi.
- Erin, co sądzisz o najnowszej piosence Gunsów? Wiesz, że to Axl napisał? - zagadnęłam przyszłą-niedoszłą żonkę Rudego.
- Yy? Super - mruknęła. - A Ty?
- Myślę, że jest rewelacyjna, melodia chwytliwa, tekst jak zwykle zajebisty, czego chcieć więcej? - uśmiechnęłam się z satysfakcją i dumą do Rudego, ku niezadowoleniu Vince'a. Wiedziałam, że Erin nie stać na tak genialną odpowiedź.
- Sądzę, że to geniusz muzyczny, melodia rozpływa się w uszach, a rytmika przenosi w świat ćpuńskich marzeń o jednorożcach, gitarzyści uparcie współpracują ze sobą, wywołując orgazm u groupies, wokalista dopełnia czaru - uwodzi nieszczęsne fanki Gunsów... poezja! - powiedział Steven.
Zamurowało nas. Dopiero ciszę zrodzoną ze zdumienia przerwała Alice.
- Kim jesteś i co zrobiłeś ze Stevenem?! - podeszła do niego z łapami udającymi noże. Po chwili... nie spodziewałam się tego. Mianowicie:
- AAAA! - skuliła się Alice. - Kurwaa, skurcz, skurcz! Aaaa!
- Po pogotowie, morony! - pisnął Duff, trzymając dziewczynę, żeby nie upadła. Jako tako przytomna zadzwoniłam po karetkę, szczerze wątpiąc, czy przyjadą na czas. Zapieprzałabym do szpitala, ale to daleko jest... tak z 50 metrów. Bardzo daleko!
- Usta, usta! - wrzeszczał Adler, ni to przerażony, ni to rozbawiony.
- Cicho, telefonu nie słyszę! - wydarłam się, odrywając słuchawkę od siebie na momencik. - Tak, tak... - kontynuowałam po chwili.
- Eeej, to moja kobieta, i chuj! - odepchnął go Duff w przelocie, gdy perkusista zbliżał się z niebezpiecznie wygiętymi ustami do twarzy ciężarnej.
- No, chuj to na pewno... - pizgał się Axl.
- AAAAAAA! - wrzasnęła Alice wniebogłosy - Dajcie mi coś, noo!
- Masz, może się zmieści! - Slash podbiegł ze słoikiem, podkładając go pod krocze Alice.
- Dzięki... - mruknęłam, całkiem zdezorientowana.
- Ty też?! - zdumiał się Vinnie.
- Aaaa, aaa! - piszczałam.
- Do jasnej cholery, chude to dziecko! - śmiał się blondynek z niebieskim odcieniem.

Z perspektywy Alice...

Chyba gorzej być nie mogło... Duff Junior musiał zacząć domagać się wyjścia na środku ulicy, gdy byłam w towarzystwie samych niedouczonych w kwestii pierwszej pomocy gamoni. Po prostu pięknie. Na szczęście Michelle wykazała się trzeźwością umysłu, jeśli w jej przypadku można mówić o czymś takim.
- Michelle... - złapałam ją za rękę i przyciągnęłam do siebie - Kurwa, weź coś zrób!
- Spokojnie! - wrzasnęła zdezorientowana - Zaraz przyjadą!
- Zanim dojadą to ja tu kurwa urodzę! Nawet głupi słoik Slasha mi nie pomoże!
Duff cały czas trząsł się tuż obok mnie zupełnie, jakby to jego bolało, a nie mnie.
Usłyszałam wreszcie odgłos karetki. Sanitariusze wnieśli mnie do środka mimo oporu basisty, który uparcie twierdził, że on to za nich zrobi. Później właściwie niewiele pamiętam. Wbili mi igłę w pierwszy lepszy mięsień i odleciałam. Znalazłam się w Białym Domu.
- Proszę za mną, panno Smith - jakiś absztyfikant zaprowadził me zmęczone zwłoki do sali, w której obżerał się Abraham Lincoln.
- Dzień dobry, Alice! - zawołał radośnie.
- Dobry, dobry, co tam szamasz? - usłyszałam swój własny głos.
- A, takie jedno małe dziecko.
Piiiip!
- Jest pyszne, spróbuj! - zachęcał mnie.
Piiiip!
- Mmm, całkiem całkiem... - oblizywałam palce z zachwytem.
"Alice, wszystko okej? Alice! Halo!"
Ocknęłam się. Na moje nieszczęście. Byłam tak kurewsko głodna...
- CHOLERA JASNA! Przerwałeś mi kolację z Lincolnem! - zawyłam oburzona. - Da mi się jeszcze trochę tych drugów?
Lekarz stojący obok Duffa spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Nie usłyszałam upragnionego "No dobrze!", za to zaczął pieprzyć coś o zagrożonej ciąży.
- Słucham?! - zatkało mnie.
- Uspokój się. Proszę kontynuować.
Nie bardzo miałam ochotę na słuchanie. Kiedy już wreszcie skończył... zaniosłam się szlochem.
- Zagrożona, zagrożona... - powtarzałam to jak mantrę, tuląc się do ramienia Duffa. Jedynie tam nie było problemów, wszystko tkwiło na swoim miejscu. Pragnęłam jedynie tego, aby wszystko wróciło do normy, jednak czułam, że tak nie będzie.
- Wytrzymamy, kochanie, wytrzymamy... mimo wszystko Cię kocham. Wiesz? - otarł moje łzy, pokazując mi blady uśmiech na swojej twarzy. Po raz pierwszy ujrzałam coś takiego u mężczyzny. Byłam w szoku.
- Ja Ciebie też. Bardzo - odpowiedziałam. Pomknęłam ręką po jego policzku. Patrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Czułam się jak na pierwszej randce.
Tyle, że na niej nie przeżywaliśmy smutku i cierpienia. Nie była ona pełna obaw i lęku o nienarodzone życie.
Tyle, że nasza miłość wówczas była słabsza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz